Co zwiedzić w Barcelonie?
Nie ma głupich pytań, ale to postawione przeze mnie w tytule z pewnością może do takiego miana pretendować. Zobaczyć warto wszystko. I bynajmniej nie mam na myśli wszystkich tych atrakcji, które znajdziecie w każdym przewodniku – miasto jest atrakcją samą w sobie. Jeśli byliście w Barcelonie, błądziliście po wąskich uliczkach czy szwendaliście się po szerokich alejach, doskonale wiecie, o czym mówię. Jeśli nie, to chodźcie, zobaczymy kawałek stolicy Katalonii…
Jak się poruszać? Metrem? Busem?
Postawię sprawę jasno – Barcelonę zwiedza się per pedes. Jest to miasto dla piechurów, co wcale nie znaczy, że poznawanie go w ten sposób wymaga wielkiej kondycji. Cała metropolia ma ponad 100 kilometrów kwadratowych, ale przeciętny turysta większość czasu spędzi w centrum, lub jego okolicach. Wszystko sprowadza się do tego, że samo łażenie z jednego punktu do drugiego jest niemałą atrakcją – gdzie nie pójdziemy, zobaczymy coś ciekawego, a przy okazji może trafimy do miejsc, gdzie urzędują miejscowi.
Więc mapa w dłoń i do dzieła! (i gdybyście mieli wątpliwości – pobłądzenie jest obowiązkowym punktem programu)
Ale spokojnie, bez pośpiechu… w basenie Morza Śródziemnego wszystko można zrobić mañana. Funkcjonuje się w myśl zasady: co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro. Zobrazuje to dla nas facet na zdjęciu poniżej.
Skoro już to ustaliliśmy, możemy ruszać. Zaczniemy od przepastnego bazaru, zwanego La Boqueria, bo tam jest bodaj najbardziej kolorowo w całej Barcelonie. Na samym wejściu witają nas stragany z kuszącymi smoothie. Jest gorąco, więc chętnie skorzystamy, nawet jeśli jeden kubeczek chodzi po 2 euro (dla wytrwałych nagroda – cztery metry dalej jest następne stoisko, gdzie cena spada do 1 euro).
Ale o kolorach była mowa, więc pora rzucić okiem na parę owoców…
Niektórzy sprzedawcy wpadli na to, by zmęczonym turystom przeciąć na pół m.in. pitahaye, a nawet dodać do nich łyżeczki. W każdym innym przypadku wystarczy ruchem ręki zapozorować cięcie nożem – od razu będzie wiadomo, że chcemy dobrać się do konkretnego owocu na miejscu.
A, zupełnie bym zapomniał. Nie wolno robić zdjęć, jak widać na załączonym obrazku. Nie wiem, dlaczego. Papryczki im się popsują?
Ale nie samymi owocami człowiek żyje. Przydałaby się kończyna jakiegoś martwego zwierza… tj. excuse-moi, szynka jeszcze z kopytem.
Albo jeszcze lepiej, owoce morza. Dla Katalończyków robiących tu zakupy, w grę wchodzi jedynie to, co się jeszcze rusza (np. takie langusty).
Względnie, można przekąsić coś na miejscu. Ośmiornica wygląda zachęcająco.
Ale prawdziwy przysmak to oliwki. Jeśli nie wiemy, które nam podpasują, żaden problem – sprzedawcy zrobią nam za grosze takiego mixa, że przez kilka dni będziemy je męczyć.
Opuściwszy La Boquerię, wracamy na najsłynniejszy (i najbardziej zatłoczony) barceloński deptak – La Ramblę (a w zasadzie Las Ramblas, bo jest ich kilka). Zmierzając w kierunku portu, trafimy na różne cuda.
Kiedyś na Rambli stało ich całe zatrzęsienie – wystarczyło wymyślić względnie ciekawą koncepcję, kupić strój i voilà, pozostawało tylko czekać, aż turyści zaczną wrzucać euro. Potem sytuacja trochę się zmieniła, bo nadmiar mimów pociągnął za sobą nadmiar gapiów, którzy blokowali przyległe ulice. Mieszkańcy się zbuntowali, a miasto wzięło sprawy w swoje ręce. Teraz na Rambli jest określona ilość miejsc, oznaczonych plakietkami na płytach chodnikowych. Chętni do roli ludzkich posągów przechodzą weryfikację, a potem losują dla siebie godziny, w których mogą zabawiać turystów.
Na końcu „starych” części Rambli stoi słynny pomnik Kolumba, tutaj widocznego od strony zada. Obiegowa wieść głosi, że wskazuje w kierunku Nowego Świata. Legenda miejska podaje, że nic bardziej mylnego – Krzysztof mierzy w swoje rodzinne miasto, Genuę. Prawda zaś jest taka, że w linii prostej od jego palca leży miasto o nazwie Konstantyna w Algierii.
Ostatnią Ramblą jest tzw. Rambla de Mar – molo powstałe w ’90 roku na użytek pobliskiego centrum handlowego nad samym morzem. Rozsuwa się ono, gdy jachty, katamarany, lub inne cuda wpływają do Starego Portu, lub go opuszczają. Dobre, urokliwe miejsce, by wieczorem wypić sobie tam piwo lub sangrię… nie, co ja mówię, przecież picie w publicznych miejscach w Barcelonie jest zabronione.
Oznacza to, że na plaży (która jest tylko rzut kamieniem od Starego Portu) również nie można spożywać napojów alkoholowych. Poniżej widać pustą puszkę.
A to ja, pozorujący picie nieistniejącego trunku z owej pustej puszki.
Istnieje również przepis, który zabrania sprzedaży alkoholu w sklepach po godzinie 23. Omijany jest na różne sposoby – ot, choćby tak, że sprzedaje się sześciopaki z kratek ściekowych, gdzie umieszcza się je zupełnie zamrożone (wypada więc odczekać, zanim zabierzemy się do picia). Kosztują znacznie mniej, niż piwo na Rambli (5 euro za sześć małych puszek), a czasem także mniej, niż w sklepie. Oczywiście nie można ich kupować, ani tym bardziej pić. Poniżej ja z zamkniętym piwem, kupionym przed 23, pozorujący picie.
Będąc nad morzem, oprócz rzeczy zupełnie oczywistych, trzeba załatwić kilka punktów programu:
1. Rejs wzdłuż wybrzeża – niedroga impreza, a pozwala zobaczyć całą linię brzegową Barcelony (łodzie i katamarany pływają z Port Vell).
2. Lody we VIOKO. Smak Dulce de Leche Temptation uznaje się za najlepszy na świecie (warto! Byłem sceptykiem, dopóki nie spróbowałem).
3. Paella. Bez zjedzenia jej nie wyjeżdżajcie z Barcelony.
4. Wypadałoby też zaobserwować, jak ludzie na promenadzie nagle zaczynają tańczyć. Okazja jest taka, że… gra muzyka.
Człowiek nie ryba
Nie samym wybrzeżem żyje. Barcelona ma tę zaletę, że łączy w sobie trzy urokliwe krajobrazy: miejski, morski i pagórkowaty. By poznać pierwszy z nich, najlepiej pochodzić wieczorem Ramblami (uważając na portfel), albo pokręcić się za dnia po wąskich uliczkach Barri Gòtic (Dzielnicy Gotyckiej).
Będąc w ostatnim z tych miejsc, koniecznie trzeba zajść do El Call, dzielnicy żydowskiej – gdzie doskonale widać kwintesencję średniowiecznej Barcelony. Nie jestem wielkim entuzjastą atrakcji architektonicznych, ale po tej okolicy można błądzić przez pół dnia, i istnieje nikłe prawdopodobieństwo, że nam się to znudzi.
A na odpoczynek możemy przycupnąć przy starych, rzymskich murach miejskich. Może nie dokładnie na modłę tych gołębi, ale tu i ówdzie znajdzie się dla nas miejsce.
Stamtąd tylko kawałek dzieli nad od urokliwej La Ribery – dzielnicy ludzi morza. A w niej znajdziemy…
Kościół Najświętszej Marii Panny Morza, polskim czytelnikom znany za sprawą Ildefonso Falconesa. Swoją drogą, polski tytuł (Katedra w Barcelonie) jest cokolwiek bzdurny. Po pierwsze, ten kościół to nie katedra. Po drugie, katedra w Barcelonie stoi w Dzielnicy Gotyckiej. Po trzecie, kościół ten nazywa się czasem Katedrą Morską, jako że dla mieszkańców La Ribery właśnie to miejsce było centralnym punktem sakralnym w mieście. Stąd też tytuł powieści Falconesa - La catedral del mar.
A kto czytał książkę, pewnie z okładki kojarzy wnętrze. Trochę inny klimat, niż w największej barcelońskiej atrakcji, kościele Sagrada Familia.
W dzielnicy ludzi morza znajduje się także najwęższa uliczka miasta (ul. Much) – oficjalnie zamknięta, ponieważ ludzie często mylili ją z zaułkiem, w którym można załatwić to i owo.
Kawałek dalej, w kierunku morza, znajduje się jeden z ciekawszych budynków w Barcelonie – Pałac Muzyki Katalońśkiej. I rzeczywiście, jak tylko rzucimy na niego okiem, czujemy te katalońskie rytmy.
Ale zostawmy gotyk i średniowieczne zabytki. Barcelona stoi Gaudim. Architekt ten nie tylko zaprojektował szereg budowli, które są symbolami miasta, ale wywarł wpływ na kilka kolejnych pokoleń – w Barcelonie do dziś buduje się tak, by nawiązać do Gaudiego. I wystarczy rzucić okiem na któreś z jego dzieł, by stwierdzić, że to dobra droga.
Na początek rzućmy okiem na kościół Sagrada Familia. Bodaj najsłynniejszą świątynię katolicką na świecie.
Buduje się ją od 1882 roku, a skończona ma zostać w 2026. Jakiś czas po tym, jak Gaudi objął kierownictwo budowy, zupełnie sfiksował na jej punkcie (w pozytywnym sensie). Rzucił wszystko inne, zamieszkał tuż obok i oddał się stworzeniu swojego opus magnum. Niestety, pewnego razu w drodze do pracy potrącił go tramwaj – i tak skończyła się jego przygoda z Sagradą. Obecnie modyfikuje się jego plany, odbiegając nieco od kształtów zaczerpniętych bezpośrednio z natury. Tak czy owak, drugiej takiej budowli na świecie nie ma.
Jeśli chcecie zwiedzić wnętrze, zamówcie bilety przez internet – nie warto stać w długich kolejkach, czekając na wejście.
Ludzi jest od groma, więc zdjęcie Dagmarze robiłem z narażeniem życia. Chińczycy byli bliscy stratowania niepozornego polskiego turysty (względne, przechodząca Chinka naprawdę chciała, żeby jej kolano pojawiło się na blogu – no to niech ma).
Oprócz Sagrady, warto zobaczyć inne dzieła Gaudiego, nawet jeśli też nie jesteście szalonymi entuzjastami architektonicznych perełek.
1. Casa Batlló, budynek oddający klimatem senne mary. Obok znajduje się miejsce zwane Manzana de la Discordia, czyli w wolnym tłumaczeniu Jabłko Niezgody (kwartał, gdzie burżuje prześcigali się we wznoszeniu budynków ładniejszych od sąsiada, dzięki czemu mamy dzisiaj co oglądać).
2. Casa Milà, zwana też La Pedrerą, czyli Kamieniołomem (którą chciałem zobaczyć najbardziej, jako że zainspirowała George’a Lucasa w pewnym względzie, a oprócz tego, nadal rezydują tam zwykli mieszkańcy). Władze Barcelony zrobiły mi jednak psikus i schowały chatę Milà za reklamą zegarków Omega (to się nazywa negatywny marketing).
Pozostałe „casy” też są warte zobaczenia, tym bardziej, że kręcąc się po mieście i tak prędzej czy później znajdziemy się w ich pobliżu. Po szczegóły odsyłam do Barcaleny. A my idziemy dalej szlakiem Gaudiego, zmieniając otoczenie na bardziej pagórkowate. I dopiero teraz zobaczymy, jak piękna jest Barcelona.
Trzy wzgórza
Panoramę miasta można oglądać z Parku Güella (dzieło Gaudiego), Tibidabo (512m n.p.m.) i Montjuïc (szczyt na 173m n.p.m.). Zaczniemy, rzecz jasna, od Gaudiego. Wchodzimy pod górkę takimi uliczkami – i skręcamy dopiero, gdy na murach pojawiają się napisy „TURIST GO HOME” i „FUCK FIFA”.
Z parku mamy świetne widoki na miasto, a w nim samym możemy zobaczyć ciekawe rzeźby Gaudiego i wszelkie egzotyczne badyle, o jakich nam się nie śniło.
Uwaga praktyczna: od jakiegoś czasu wejście do Parku Güella jest płatne – a raczej władze Barcelony chciałyby, by turyści tak sądzili. Tymczasem płaci się za wejście jedynie na niewielki wycinek parku. Chcących zaoszczędzić zapraszam tutaj, by sprawdzili, czy warto płacić 7 euro.
Zdecydowanie lepsza panorama roztacza się z najwyższego barcelońskiego wzgórza – Tibidabo.
W dodatku zerknąć można też w przeciwnym kierunku…
A na samym szczycie jest kościół i park rozrywki – całkiem fajne połączenie, szczególnie gdy biją dzwony, a obok ludzie krzyczą na diabelskim młynie.
Najczęściej odwiedza się jednak Montjuïc, czyli Żydowskie Wzgórze. Niespecjalnie wiadomo, skąd wywodzi się nazwa, ale samo miejsce nie jest ulubionym celem wycieczek barcelończyków. Za czasów Franco rozstrzeliwano w tamtejszym zamku działaczy niepodległościowych – teraz planuje się tam stworzenie instytucji na rzecz szerzenia pokoju, porozumienia, etc. Na górę możemy wleźć (na 173m n.p.m. wdrapie się każdy), albo wjechać kolejką, która startuje np. w Starym Porcie.
Montjuïc jest znacznie niższe niż Tibidabo, ale panorama zapiera dech w piersiach, gdyż wzniesienie znajduje się znacznie bliżej morza i samego centrum miasta.
Z tego względu łatwiej jest wypatrzyć Sagradę, która wypiętrza się z miejskiego krajobrazu.
A w drodze do zamku odwiedzić można obiekty olimpijskie, które budowano na masową skalę z okazji olimpiady w ’92 roku. Od tamtej pory pełnią głównie rolę taką, że stoją.
A tu stał Szaranowicz.
Na koniec
Były już kuliarno-alkoholowe porady i przestrogi, ale wypada dodać jeszcze kilka słów w tej materii, jako że rzadko lecimy do Barcelony na wczasy all inclusive. Przede wszystkim, nie stołujcie się na Rambli! Serwuje się tam wszystko pod turystów, a w dodatku jest drogo. Wystarczy odejść kilkanaście metrów, by trafić na taki przybytek, jak ten poniżej (piwo za 2,5 euro, podczas gdy na Rambli zapłacicie cztery razy tyle). Lokal nazywa się La Rumbeta (idąc od morza, traficie tam skręcając w prawo za Burger Kingiem na Rambli). Serwują tam też świeże patatas bravas za grosze.
Będąc w Barcelonie, grzechem byłoby nie spróbować lokalnego deseru, zwanego crema catalana (o wypiciu sangrii nie wspomnę).
Na śniadania polecam chodzić do lokalnych knajpek na mniej ruchliwych ulicach, gdzie stołują się Barcelończycy (w domach zazwyczaj rano tylko coś przegryzają). Obowiązkiem obeznanego turysty jest wypróbowanie tortilla de patatas (con tomate, rzecz jasna), którego nie dostaniecie nigdzie indziej.
And last but not least, ośmiornica. Niestety w nadmorskich lokalach serwują głównie wersję light, czyli po galicyjsku, z ledwo dostrzegalnymi mackami.
Przechodząc do innych spraw… możecie spokojnie chodzić, gdzie popadnie. Nic wam się nie stanie, nawet w środku nocy, o ile trzymacie się na wschód od Rambli (im dalej na zachód od deptaka, tym większe prawdopodobieństwo, że przypadkowo wkroczycie do nieciekawej części El Raval). Zresztą, zawsze możecie znaleźć na miejscu jakąś obstawę, z którą nikt na Was nawet krzywo nie spojrzy.
Co do higieny – ręce można myć w przydrożnych ujęciach wody. Można się też napić, jak ktoś poskąpił na smoothie, bo woda jest pitna.
Z rzeczy, które warto zobaczyć, a o których nie wspomniałem, na pierwsze miejsce wysuwa się… nie, zasadniczo nic się nie wysuwa. W Barcelonie jest tyle ciekawych miejsc, że trudno wszystko opisać, czy pokazać. M.in. Łuk Triumfalny, który robi znacznie bardziej wesołe wrażenie, niż ten paryski. Tutaj możecie rzucić okiem na jego odbicie w okularze.
W sklepach o dziwo pojawiają się też nasze rodzime akcenty (i to bynajmniej nie w jednym). Polska ekspansja nie zna granic. Jeszcze trochę, a opanujemy cały świat.
A teraz czas na reklamę, choć nikt mi za nią nie zapłacił. Jeśli szukacie zacisznego miejsca w świetnej lokalizacji i dobrej cenie, a dodatkowo interesuje Was takie patio, jak to poniżej, sprawdźcie Hostal Colkida, byleby nie przez TripAdvisora czy Booking, bo będzie drożej.
A na koniec ostatnia tortilla de patatas – na lotnisku, w zwykłej sieciówce, a dobra jak na bocznych uliczkach L’Eixample.
I katalońskie wybrzeże z lotu ptaka. Tutaj akurat nie Barcelona, a Sitges, co nie zmienia faktu, że wygląda nieźle, prawda?
Prawdziwe fotorelacje (a nie migawki, jak te powyżej) znajdziecie u Ann, na soy-como-el-viento.blogspot.com.
Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, polecam stronę Barcelena, do której linki przewijały się w poście – prawdziwa kopalnia wiedzy o stolicy Katalonii.
A w ogóle, najlepiej sami sprawdźcie to miasto – warto.