Navigation Menu+

Kurs pisania #3 – redakcja, głupcze!

Posted on gru 1, 2014

R. Mróz - kurs pisania 1

odc

W 1992 roku Clinton wygrał wybory prezydenckie informując wszem i wobec: „gospodarka, głupcze!”. Gdyby pisarze mieli wygrywać w podobny sposób pełne sukcesów kariery, powinni nieść sztandary z napisem „redakcja, głupcze!”.

To samo chętnie mówiliby wydawcy, gdyby tylko nie zachodziło ryzyko, że autor się obrazi. A nie powinien – bo redakcja to klucz do pisania. Jeśli jest w tym fachu jakakolwiek żelazna zasada, to właśnie taka.

Każdy z nas zdaje sobie z niej sprawę, wszak temat wałkowany jest przez każdego, komu wydaje się, że wie coś o pisaniu i chce tę rzekomą wiedzę przekazać innym (np. na jakimś poczytnym portalu). Mimo to traktujemy ten żmudny proces po macoszemu, skupiając się przede wszystkim na pisaniu, nie na redagowaniu. W moim przypadku zawsze powtarza się ten sam scenariusz – przed rozpoczęciem pisania zarzekam się, że nie wyślę tekstu do wydawcy, zanim nie odleży odpowiednio długo i go nie zredaguję. Potem wpadam w wir, a gdy się z niego wynurzam po napisaniu ostatniego zdania, albo daję się skusić na wysyłkę, albo robię to z własnej nieprzymuszonej woli.

Zupełna głupota, która niebagatelnie zmniejsza szansę publikacji. Gdybyśmy mieszkali i pisali w Stanach, sytuacja byłaby trochę inna – ale tylko trochę. U nas rynek jest przyzwyczajony do pozycji zagranicznych, tak po stronie popytu, jak i podaży. Redaktorzy i recenzenci najczęściej mają do czynienia z tłumaczeniami, które przeszły już redakcyjną gehennę i narodziły się ponownie jako przyzwoite teksty literackie. To sprawia, że kontrast między nimi, a naszymi nieobrobionymi dziełami, staje się jeszcze bardziej wyraźny.

Wiemy więc, że bez redagowania ani rusz. Ale gdyby sama ta świadomość miała wystarczyć, na rynku codziennie debiutowaliby nowi autorzy, których teksty zostały przyjęte do druku z otwartymi rękoma. Tymczasem od uświadomienia sobie, co należy zrobić, do zrobienia tego dobrze, długa droga. Będzie łatwiejsza, jeśli rzucicie okiem na pięć krótkich rad.

1. Napisana książka to bękart


Ohydny, wynaturzony i niechciany bękart. Jakkolwiek cudowna proza nie wyszłaby spod naszego pióra, należy postrzegać ją jako Joffreya Baratheona własnej twórczości. Pod koniec żmudnego procesu redakcyjnego i tak ją znienawidzicie, więc lepiej zawczasu spojrzeć prawdzie w oczy. Dzięki temu zyskacie zdrowe podejście, które zaowocuje.

To nie czcze gadanie. Przygotowując książkę do druku musicie spojrzeć na nią oczyma największego, najbardziej upierdliwego krytyka, jakiego jesteście sobie w stanie wyobrazić. Im lepiej opanujecie tę sztukę, tym lepsza wyjdzie książka. Nie tylko dlatego, że sami zaczniecie dostrzegać popełniane błędy, ale także ze względu na to, że będziecie brać sobie do serca rady innych, którzy zapoznają się z tekstem.

2. Napisana książka musi odleżeć


Niestety, nie ma innego wyjścia. Przez długi czas mój pisarski modus operandi polegał na tym, by każdy nowy wschód słońca witać czytaniem tego, co napisałem dzień wcześniej. Miało to swoje plusy – byłem na bieżąco w opowiadanej historii i nic nie wyleciało mi z głowy. Miało też minusy – styl tekstu stawał się bardziej skostniały, bo podświadomie powtarzałem wcześniejsze wyrażenia, określenia, etc. Tak czy inaczej, podejście to nie przynosi zamierzonego skutku. Czytając tekst na świeżo wyłapiemy jedynie ułamek istotnych błędów.

Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że będziemy pamiętać, co napisaliśmy, a więc w miarę czytania umysł mimowolnie będzie przeskakiwał do przodu. Przy jednym takim susie możemy przegapić faux pas, dla którego w ogóle redagujemy tekst. Po drugie dlatego, że nie wcielimy się w czytelnika-krytyka. Będziemy w trakcie opowiadania historii, wiedząc doskonale, co się wydarzy na następnej stronie. A mamy być równie nieświadomi, jak osoba pierwszy raz czytająca książkę.

Poza tym wciąż się rozwijamy. Z każdym napisanym i zredagowanym zdaniem doskonalimy warsztat, więc sięgając do tekstu po czasie, jesteśmy w stanie wyłapać znacznie więcej potknięć, niż na gorąco. W dodatku to naprawdę ciekawe przeżycie. Po pół roku możecie odkryć zgoła inną powieść, niż zapamiętaliście podczas pisania.

Nie ma siły, swoje odleżeć musi.

3. Redaktor ma zawsze rację


Tak oczywiste, a wciąż bagatelizowane. Mówimy oczywiście o dobrym redaktorze, który zna się na swoim fachu. W każdym innym przypadku należałoby powiedzieć, że ma prawie zawsze rację. Tak, drogie Panie i drodzy Panowie, nie ma złego redaktora. Są tacy, którzy wytkną błąd i zaproponują alternatywę. Są tacy, którzy tylko wytkną. Ale jednych i drugich należy słuchać – i brać sobie do serca to, co im nie pasuje. Jeśli oni zauważyli wasz lapsus, czytelnicy również go dostrzegą.

Jeśli macie szczęście, trafi Wam się człowiek, którego wspominać będziecie jako największego, najbardziej impertynenckiego krytyka, z jakim przyszło Wam pracować. I będzie to miłe wspomnienie.

W zasadzie punkt trzeci wynika z punktu pierwszego. Jeśli podejdziecie do książki jak do bękarta, którego dopiero należy odpowiednio ułożyć, by być z niego zadowolonym, przekonacie się, że łatwiej będzie zaufać redaktorowi. Bo do tego ostatecznie wszystko się sprowadza – ego do kieszeni, a zaufanie na stół.

4. Nie ma wolności bez solidarności, tak jak nie ma pisania bez redagowania


Każdy z nas chce pisać lepiej i ciekawiej. Nie ma znaczenia, czy sprzedaliśmy trzysta pięćdziesiąt milionów książek jak King, czy piszemy do szuflady. Chęć samodoskonalenia to immanentna część tej roboty, nawet w przypadku największych leniwców. A nie sposób tego osiągnąć, jeśli nie redagujemy własnych tekstów.

O błędach można czytać i słuchać, a nawet próbować uczyć się na cudzych. W ostatecznym rozrachunku jest to tak pomocne, jak oglądanie Warsaw Shore w celu wyciągnięcia wniosków o antropologii społecznej współczesnych filozofów.

Clou programu w tym przypadku jest boleśnie proste – poprawiając swój tekst wkurzamy się na siebie, karcimy w duchu za popełnione dyrdymały, przez co zapamiętujemy je na długo. Emocje robią swoje – a poza tym podświadomie zaczniemy unikać rzeczy, przez które później możemy mieć więcej roboty.

Nigdy nie wyeliminujemy błędów, ale możemy zmniejszać częstotliwość ich występowania, jeśli systematycznie pastwimy się nad swoją twórczością. Satysfakcja gwarantowana (może nie dla nas, ale dla redaktora, który nasz tekst dostanie, z pewnością).

5. Jedna redakcja to za mało


Są książki, które czyta się kilka razy. Wraca się do nich po latach i smakuje je, dostrzegając nowe zalety – a także przywary. Ci, którzy mają to w zwyczaju, dobrze wiedzą, że mimo tego samego kucharza, czasem dostajemy zupełnie inne danie. To samo sprawdza się podczas znęcania się nad swoim tekstem.

Za pierwszym razem zwraca się uwagę na… cóż, zasadniczo na nic, bo pierwsze spotkanie z historią ma miejsce podczas jej tworzenia. Siedząc na tej karuzeli wszystko obraca się zbyt szybko, by cokolwiek sensownego dostrzec. Dopiero przy czytaniu obraz się wyostrza i dostrzegamy, co jest nie w porządku. Najpierw zwracamy uwagę na to, do wyłapywania czego nasz umysł jest przyzwyczajony – literówki, byki, błędy w warstwie językowej i największe potknięcia fabularne. Dokonujemy więc oględzin bękarta, nie przypatrując mu się zbyt dokładnie, bo jest jeszcze dość szkaradny. Dopiero przy drugim czytaniu możemy przyjrzeć się lepiej, wszak już swoim wyglądem nie odstrasza. Wówczas skupiamy się na rzeczach, które przeszkadzają w odbiorze powieści i małych gafach.

W Sejmie są trzy czytania. Skoro posłów na tyle stać, to z pewnością my możemy zmusić się choć do dwóch.

 

Na koniec oddaję głos Jarodowi Kintzowi, który znany jest głównie z tego, że powiedział: „Na tym świecie są dwa rodzaje ludzi: ci, którzy potrafią redagować i ci, którzy nie potrafią”.

A teraz do pisania. Dajcie się porwać opowiadanej historii, a redakcją przejmujcie się później.


Fatal error: Uncaught Exception: 12: REST API is deprecated for versions v2.1 and higher (12) thrown in /wp-content/plugins/seo-facebook-comments/facebook/base_facebook.php on line 1273