Kurs pisania #2 – headhopping
Każdy Polak zna się na piłce nożnej, gdy reprezentacji nie idzie (czyli zasadniczo cały czas). Każdy Polak jest też psychologiem, ilekroć któryś ze znajomych ma problem.
Autor zaś uważa się za osobę, która rozumie swoje postacie. A jeśli nie rozumie, to tym bardziej chce zagłębić się w sferę ich myśli. Staje się nie tylko psychologiem, ale tubą dla ich wewnętrznych wynurzeń.
Tytułem wstępu
Zanim zaczniemy na poważnie, zastanówmy się nad tym, co powiedział Marcus Tullius Cicero, wybitny rzymski myśliciel. Nie tylko dlatego, że sentencja ta odnosi się do fundamentu ludzkiej egzystencji, ale także dlatego, że wyraża uniwersalną zasadę, którą powinien wyznawać każdy pisarz. Idzie ona mniej więcej tak: poznanie człowieka przez czyny jest lepsze, aniżeli poznanie go przez to, co myśli.
Tak naprawdę oczywiście nie powiedział tego Cyceron, więc przy okazji możemy zastanowić się nad tym, dlaczego wierzymy komuś, kto twierdzi, że ktoś inny coś powiedział. W tym przypadku mogę powiedzieć Wam tylko: dzięki za zaufanie. I skoro daliście mi je na kredyt, przejdźmy do konkretów.
Grzeszyć, czy nie grzeszyć, oto jest pytanie
Za punkt wyjściowy dla naszych rozważań przyjmijmy, że headhopping jest złem w czystej postaci. Niewybaczalnym grzechem i chwastem, który…
Zaraz.
Ale co w ogóle kryje się pod tym pojęciem? Każdy z nas intuicyjnie łapie mniej więcej o co chodzi. Nie wymaga to nawet przesadnie zaawansowanej znajomości angielskiego. Ale gwoli ścisłości: headhopping to przeskakiwanie z umysłu jednej postaci do drugiej. Tj. prowadzenie narracji trzecioosobowej w sposób, który co do zasady zbija czytelnika z pantałyku. I clou problemu tkwi w tym, że aby zjawisko wystąpiło, należy popełnić je w jednym passusie, czyli akapicie, czy innej jednostce podziału tekstu.
Są autorzy, którzy co rusz przeskakują z umysłu jednego bohatera do drugiego. Potrafią robić to zdanie po zdaniu, opisując tę samą sytuację na różne sposoby. Popełnijmy zatem ten grzech, tak na dobry początek.
Krew trysnęła z pustego oczodołu Władimira, obryzgując Dmitrija. Stojąca obok niego Julia zdołała zasłonić się ręką.
Co za pech, pomyślał Dmitrij, patrząc na swoją towarzyszkę. Ależ on teraz wygląda, skwitowała w duchu Julia.
Nie wiemy, co wydarzyło się wcześniej, ale najwyraźniej musiało być ostro.
Istotne jest to, że dokonaliśmy klasycznego headhoppingu, za który zostalibyśmy skarceni przez każdego nauczyciela literackiego fechtunku (gdyby ów wiedział, że należy nam za to zwrócić uwagę). Przykład jest dość wymowny, bo skok następuje w jednym wersie, ale czasem grzech ten rozkłada się na kilkadziesiąt stron i wówczas nie widać go jak na dłoni. Szczególnie, gdy po drodze mamy trochę opisów bezosobowych.
Jak zatem powinno to wyglądać?
Krew trysnęła z pustego oczodołu Władimira, obryzgując Dmitrija. Stojąca obok Julia zdążyła się zasłonić.
Co za pech, pomyślał Dmitrij, patrząc na swoją towarzyszkę. Przypuszczał, że nie wygląda najlepiej.
Zrobiliśmy zupełne głupstwo, ale mniejsza z tym.
Przy okazji poprawiliśmy trochę pierwszy akapit. Zamiast sformułowania „obok niego” możemy dać po prostu „obok”, wiadomo wszak, że Julia nie unosi się obok Międzynarodowej Stacji Kosmicznej na orbicie okołoziemskiej. Oprócz tego, usunęliśmy informację, że zasłoniła się ręką, wychodząc z założenia, że nie mogła tego zrobić nogą.
Ale to taka dygresja – usuwajmy wszystko do momentu, aż otrzymamy czysty przekaz.
Wracając do meritum – w drugim akapicie zdecydowaliśmy, że informacja o tym, iż Dmitrij nie wygląda najlepiej jest absolutnie kluczowa dla całej sceny (i być może w ogóle całej książki). Musieliśmy ją zostawić, a zatem zmieniliśmy tylko postać, która o tym wspomina w myśli. Zabieg jest możliwy do przeprowadzenia w większości przypadków, choć wątpliwym jest, czy nie odciśnie się piętnem na zdrowiu psychicznym czytelnika. Można go stosować, jeśli już potknęliśmy się w którymś momencie i przesadziliśmy z headhoppingiem – byle z umiarem.
Więc najlepsi pisarze nie stosują headhoppingu?
Najlepsi pisarze nie zaczynają zdania od „więc”. Nie, żartuję. Tak poważnie, nie ma żadnych przeciwskazań, by tak robić. Nie jest to ani błędem, ani nawet skromnym faux pas. Więc zaczynajmy spokojnie zdania od „więc” i zapomnijmy o tym, co starano się nam wmówić na lekcjach polskiego.
Więc jak to jest z tymi pisarzami?
Weźmy na początek tego, który podąża drogą klasyczną, rzadko kiedy stosując odstępstwa. Mowa o tym, który lubi mordować swoich bohaterów. Tym, pod piórem którego śmierć grozi każdemu. Tym, dzięki któremu wszyscy przypomnieliśmy sobie o własnej śmiertelności.
Jest tu ktoś, kto nie zna Pieśni Lodu i Ognia, vel Gry o Tron?
George R. R. Martin każdy podrozdział rozpoczyna informacją, z czyjej perspektywy będzie prowadzona narracja. I trzeba mu oddać, że trzyma się tej zasady… póki dany bohater żyje.
Jaki efekt dzięki temu zyskujemy? Przede wszystkim doskonalimy pióro, bo nie uciekamy w głowy innych, gdy napotkamy jakiś problem. Poza tym, pozwalamy czytelnikowi lepiej poznać tę jedną, konkretną postać, z perspektywy której opowiadamy historię. W następnym passusie możemy zmienić narrację, dzięki czemu wyjdzie ciekawiej, a jednocześnie nie dojdzie do żadnego miszmaszu.
Stephen King jest również niezwykle konsekwentny w realizowaniu tej zasady. Bardzo rzadko bywa, że w jego książkach skaczemy ot tak z umysłu jednej postaci do drugiej – czasem jednak tak się zdarza. Zazwyczaj wtedy, gdy wymaga tego sytuacja. Przykładowo King chce pokazać, jak któryś z bohaterów dogorywa – w pewnym momencie trudno opisywać proces odejścia w zaświaty z perspektywy osoby, która ledwo dycha. Lepiej skorzystać z oczu kogoś, kto stoi obok. Możemy wówczas dodać do tego trochę ładunku emocjonalnego.
Ale są i tacy, którzy specjalnie headhoppingiem się nie przejmują.
Czytałem jakiś czas temu Wołanie kukułki J.K. Rowling. Autorka Harry’ego Pottera niespecjalnie przykładała wagę do tego, o czym dzisiaj rozmawiamy. Łagodnie – i niby mimochodem – przechodziła z umysłu jednej postaci do drugiej. Zasadniczo nie przeszkadzało to w czytaniu, ale jednak stwarzało momentami… niewygodne wrażenie. Przypuszczam, że redaktor zwyczajnie bał się dokonać zmian, mając naprzeciw siebie takiego literackiego kolosa. I nie on jeden. W przypadku dużej liczby autorów i autorek często możemy zauważyć, że ich pierwsze książki pod względem redakcyjnym są zrobione świetnie – wynika to z faktu, że wówczas mieli więcej pokory. Im mniej jednak jej było, tym mniej słuchało się redaktorów. I potem mamy takie klopsy.
Mój absolutny faworyt wśród współczesnych pisarzy, Jeffrey Archer, również popełnia dość często ten grzech. Może nie w ostatnich książkach, gdzie redakcja jest świetna, ale w wielu poprzednich pozycjach (które nadal są na rynku) możemy zobaczyć typowy, nieuzasadniony headhopping. Dlaczego tak się dzieje? Bo pióro niesie. Pisanie jest jak siadanie po pijaku za kółkiem. Tylko zamiast cięższej nogi na pedale gazu, mamy cięższe palce na klawiaturze. Autor, który wpadnie w literacki wir, jest w stanie nasadzić multum błędów językowych, co dopiero kilka razy przeskoczyć z głowy jednego bohatera do drugiego.
To można, czy nie?
Można. Wszystko można.
Nie ma w pisarstwie żelaznej zasady, której nie można by złamać. Do stosowania headhoppingu odnoszą się jednak wszystkie te ograniczenia, co wobec innych reguł. Po pierwsze, odstępstwo musi być uzasadnione. Nie możemy ot tak przeskakiwać z głowy jednego bohatera do drugiego, bo zaraz wyjdzie nam scena z romansidła dla młodzieży – przy ognisku siedzą cztery wampiry, dwa wilkołaki i kilka cheerleaderek o wyjątkowo słodkiej krwi. Innymi słowy, sytuacja musi poniekąd wymuszać przeskok, tak jak w przypadku dogorywającej postaci w książce Kinga.
Po drugie, odstępstwa musimy stosować z umiarem. Nawet jeśli wydaje nam się, że konieczne są co kilka wersów, zapewne tak nie jest. Im więcej razy zmienimy perspektywę prowadzenia narracji, tym gorzej dla czytelnika. Nie chodzi o to, że się pogubi, a o to, żebyśmy nie utrudniali sobie zadania, którym jest opowiedzenie jakiejś historii.
Ale ile głów, tyle opinii. Istnieją zatem też teorie mówiące, że headhopping pozwala lepiej wczuć się w klimat opisywanej sytuacji. Pozwala ujrzeć ją oczyma kilku bohaterów, i tak dalej. W większości przypadków jest to bzdura – autor nie wiedział, jak popchnąć dalej historię, więc napisał, co myślał ten, tamten i tamta… i jeszcze tamta druga. Historia stoi w miejscu, ale za to wiemy, że bohater A ujrzał tę scenę inaczej, niż bohater B oraz C. Tylko… who cares? Czytelnik sam obserwuje wydarzenia, które rozgrywają się w jego głowie.
(bo właśnie tam się rozgrywają, gdybyście mieli wątpliwości)
Wiecie, co jeszcze mówił Cyceron? Że lepiej przedstawiać bohatera czytelnikowi za pomocą scen z jego udziałem, niż opisów, czy jego własnych refleksji. Po pierwsze, jest to znacznie ciekawsze – szczególnie gdy proces poznania przebiega w trudnych dla bohatera okolicznościach. Po drugie, jest to bardziej sugestywne. Wszak zamiast pisać, że jakaś postać jest zła do szpiku kości, możemy pokazać ją w scenie, gdzie zarzyna Bogu ducha winnego jelonka.
Pamiętajcie, że kiedy wsiąkamy w psychikę postaci, nawet najbardziej bzdurne niuanse zaczynają wydawać nam się absolutnie kluczowe. Jest to oczywiście złuda – i jak mawiał były prezydent, nie idźmy tą drogą. Zakatujemy czytelnika rzeczami tak istotnymi, jak to, że glob obok loga facebooka przedstawia Amerykę Północną i Południową, a nie np. Eurazję.