Tatry w czerwcu
Do miana gwoździa programu w tym miesiącu nominowane zostały Czerwone Wierchy. Po pierwsze dlatego, że na jednym z nich zrobiliśmy zdjęcie butów, które wpisuje się w pewną tradycję. Po drugie dlatego, że oferują fajne widoki. Po trzecie dlatego, że było fajne słońce. Po czwarte dlatego, że udaru słonecznego dostaliśmy dopiero następnego dnia.
A co to te Czerwone Wierchy, in concreto?
Cztery wierzchołki o wysokości od 2005 do 2122 metrów, przyjazne, nieźle brzmiące i nieźle wyglądające – szczególnie pod koniec lata albo jesienią, kiedy zbocza pokazują, dlaczego przylgnęła do nich taka nazwa. W ich masywie, idąc od zachodu, trafimy na: Ciemniak, Krzesanicę, Małołączniak i Kopę Kondracką. Jeśli sadzicie się na tę wycieczkę, proponuję Wam właśnie taką trasę, bo dzięki temu cały czas widać masyw słowackich i polskich tatr.
Jak widzicie, eskapada nie jest specjalnie długa, bo zamyka się w 20 kilometrach. Jest trochę przewyższeń, ale Wierchy są do zrobienia w jeden dzień, nawet dla średnio-wprawnego turysty (wliczając w to długie spozieranie na to, co wypiętrzyły ruchy górotwórcze piętnaście milionów lat temu). Ale zanim tam pójdziemy, żeby omieść wzrokiem mocarno-monumentalną panoramę całych Tatr, zaczniemy od…
Doliny Pięciu Stawów Polskich
Oto ona.
Piękna, prawda? Tutaj widzimy Przedni Staw. Podziwiać możemy, jak słońce urokliwie odbija się od niezmąconej tafli… jak mienią się kolorami schyłku wiosny zbocza otaczających nas gór… słowem, niezapomniany widok.
Na szczęście padał też deszcz, dzięki któremu ta magiczna sceneria jawiła się jeszcze bardziej czarująco.
Niezrażeni, poszliśmy jednak dalej – klimat Mordoru powoli ustępował miejsca warunkom pogodowym, w których można było zobaczyć chociaż, gdzie się idzie.
W ten sposób z Doliny Pięciu Stawów (w żargonie zwanej po prostu Piątką) dotarliśmy do Morskiego Oka, gdzie nieprzyjazna aura zapewniła nam przyjazne warunki do robienia zdjęć – przynajmniej jeśli chodziło o frekwencję (przywodzącą na myśl plenum Sejmu).
Morskie Morskim, ale wypadałoby nie tylko je obejść, ale także wdrapać się kawałek wyżej – przynajmniej na Czarny Staw pod Rysami, gdzie czuć już lekki wysokogórski powiew.
I gdzie leży kapka śniegu.
Nie muszą się tam także martwić Ci, którym tęskno do klimatu Mordoru. Okoliczne wierzchołki jasno informują: you shall not pass.
Co nie znaczy, że nie można połazić wokół, zerknąć na Morskie w dole, pobalansować na kamieniach, i tak dalej.
Jest tam też atrakcja religijna, taki oto krzyż. Kolejny punkt honoru dla Palikota – i lepiej chyba zacząć od tego, bo ten z Giewontu trudno będzie ruszyć.
Ale nie samymi stawami człowiek żyje, szczególnie gdy jest w górach. Chce wspinać się na wierzchołki, drapać się jak najwyżej, by przestać karki giąć (czy jakoś tak). Poza tym w grę wchodzi estyma. Czy cokolwiek brzmi lepiej, niż ogłoszenie urbi et orbi, że było się na Orlej Perci – i nie spadło?
By zminimalizować ryzyko wystąpienia tej ostatniej możliwości, można wybrać się na najmniej dokuczliwy odcinek…
Granaty
Brzmią groźnie, ale wchodząc od Zadniego Granata, groźne nie są. Nas niestety zatrzymał śnieg niecałe dwieście metrów przed szczytem. Pech chciał, że akurat osuwały się też kamienie, więc racjonalność zatriumfowała nad pędem ku górze. Co nie znaczy, że widoki nie były przednie. Już na samym Czarnym Stawie Gąsienicowym można przesiedzieć dobre pół dnia i się nie znudzić.
Można też dziabnąć banana. W geście solidarności z czarnoskórymi piłkarzami, w których kibice rzucają skórkami, albo z głodu. Motywacja jest sprawą drugorzędną.
Pojadłszy i popiwszy, trzeba przygotować się na subtelne akcenty zimowe.
I na skałki, których trochę się uzbierało od miocenu.
A wszystko po to, by chwilę później wylądować na prawdziwej śnieżnej oazie.
Tuż za Dagmarą Zmarzły Staw, który jest na tyle zmarzły, że nawet nie wygląda jak staw.
W śniegu łatwo zgubić szlak – wystarczy iść po wydeptanych śladach wszystkich tych, którzy zrobili to przed nami. W powrocie na dobrą trasę pomagają tacy dżentelmeni, których spotkać możemy gdzieniegdzie.
Im wyżej, tym bielej. I tym bardziej razi słońce odbijające się od tej zdradliwej kupy śniegu.
Oprócz gości wskazujących kierunek, w tych terenach występuje też niebezpieczeństwo napatoczenia się na inne okazy górskiej fauny. Płochliwe były chyba kilkanaście pokoleń wstecz.
Kozice miło spotkać. Jest ich gdzieś więcej?
Jest. Na przykład…
Na Czerwonych Wierchach
Zaczynamy w Dolinie Kościeliska, gdzie jesteśmy zupełnie bezzasadnie straszeni, że trasa zajmie nam niecałe cztery godziny. Ktokolwiek to liczył, pomylił się o połowę.
Ale wracając do tych kozic…
Niewiele sobie robią ze szlaków, chodzą jak chcą. I niespecjalnie się przy tym spieszą.
Czerwone Wierchy potrafią się też lekko przygasić – aż do poziomu zupełnej bieli.
I taka droga w czerwcu wiedzie na pierwszy z wierchów, Ciemniak.
Gdzie przebiega granica polsko-słowacka. W tle po prawej stronie widać odpowiednik Giewontu – Krywań, czyli narodową górę naszych południowych sąsiadów, gdzie posadzili swoją wersję krzyża (wygląda mniej więcej tak – ☨ – jak się przyjrzycie najwyższemu wierzchołkowi, na pewno nie zobaczycie).
Obowiązkowo trzeba poprosić kogoś, by zrobił nam zdjęcie. Najlepiej takie, gdzie ostrość uwydatnia to, co najważniejsze.
Trzeba też, rzecz jasna, poobijać się chwilę, skoro już się tak wysoko wdrapało.
Widoki są przednie, a z drugiej strony obejrzeć możemy panoramę Kościeliska, Zakopanego, no i Giewont z trochę innej strony.
Choć koniec końców lepiej gapić się na góry, niż doliny.
Dalej widok specjalnie się nie zmienia. Skoro polskie i słowackie masywy stoją tak od 15 milinów lat, to podczas przejścia na kolejny z Czerwonych Wierchów wiele się nie zmieni. Można za to stanąć sobie na kamulcach dla urozmaicenia.
A na ostatnim, Kopie Kondrackiej, można podebrać Dagmarze okulary i przekonać się, że wygląda się wcale nie najgorzej.
Co podsuwa pewien pomysł…
Skoro w okularach nie najgorzej, to może by tak założyć jej koszulkę na głowę i zrobić z niej rasową mudżahedinkę? Wypróbowałem ten pomysł podczas kolejnej wycieczki do Doliny Pięciu Stawów Polskich – tym razem zmierzaliśmy tam z nadzieją, że cokolwiek zobaczymy. I zobaczyliśmy.
Mudżahedinka z przodu prezentowała się całkiem profesjonalnie, ale dopiero z tyłu zrobiła prawdziwą furorę.
Ostatecznie jednak to Stawom należy się palma pierwszeństwa, gdy chodzi o ciekawe widoki (tutaj Wielki Staw widziany ze szlaku na Szpiglas).
Schodzić z Piątki dobrze jest zielonym szlakiem, bo ciekawiej (szczególnie, gdy ma się już ponad 120 km w nogach i słońce od kilku dni katuje nasze głowy – wówczas „zejście” nabiera innego, bardziej dosadnego znaczenia).
I nie ominie się wodospadu o dźwięcznej nazwie Siklawa, który robi niemałe wrażenie.
Dzięki za wspólną podróż w maju i czerwcu! W lipcu jedziecie sami, a my czekamy na zdjęcia.